O tym, jak nie kochałam swoich dzieci.

Będąc w ciąży lubiłam słuchać historii innych kobiet jak to było w ich sytuacji. Niektóre straszyły bólem, inne płaczącym dzieckiem, jeszcze inne kazały wyluzować, bo "nie ja pierwsza i nie ostatnia". Ale jedno się powtarzało: "jak już położą Ci dziecko na piersi i zaleje Cię ta miłość, to od razu zapomnisz o bólu".
Miłość. Zanim zaszłam w ciążę, myślałam że miłość pojawi się od razu z symbolicznymi "dwiema kreseczkami". Gdzie bym nie czytała, wszędzie na temat pierwszego uczucia miłości pojawiało się "od dwóch kreseczek oczywiście :)))". I tu przyszedł pierwszy zawód: był szok, ekscytacja, szczęście ale nie coś, co określiłabym kochaniem. Dałam sobie czas do pierwszego USG, do pierwszych ruchów, do miliona innych pierwszych rzeczy. Nic, zero. Przyjemnie było kupować wyprawkę, głaskać się po brzuchu i czuć kopnięcia. Uspokajałam się, że przecież jest jeszcze poród, wtedy miłość się na ciebie "wylewa" wiadrami. I czekałam.

Nadeszła godzina zero, po 7 godzinach wreszcie trzymałam w ramionach swoją pierwszą córkę. Pot, krew, ale wielkie rozczarowanie, bo żadnych łez. Dziwne. W Internecie wszystkie płakały. A ja trzymałam ją, tuliłam, chyba nawet się uśmiechałam. Pewnie, że się cieszyłam. Bardzo. Że mam to za sobą, że nie jestem już w ciąży, że nareszcie mogę zająć się swoim dzieckiem.
Co mnie bardziej rozczarowało niż brak łez, tego obezwładniającego wzruszenia? Brak tego kubła miłości. Byłam dumna, zadowolona, obolała i w tamtej chwili trochę już zniechęcona. Zastanawiałam się co robię źle? Może powinnam coś zrobić ale nikt nie poinformował mnie co, tak jak nikt nie powiedział, że od porodu gorszy jest połóg.

Kiedy wróciliśmy do domu byłam w coraz gorszej kondycji. Nie tylko fizycznej ale i psychicznej. Byłam osłabiona, pozszywana, zalana krwią. Ledwo chodziłam, wszystko mnie bolało. Większość dnia w pierwszym tygodniu spędzałam w łóżku, bo po wstaniu kręciło mi się w głowie, omdlewałam. Pierwsza kąpiel malucha, pierwsze przewijanie - wszystko robił mój mąż. Ja leżałam i karmiłam. Mąż przekazywał mi (niepotrzebnie), że niektórzy mówią, że grubo przesadzam i się nad sobą rozczulam a to wgniatało mnie w ziemię jeszcze bardziej. Irytowało mnie przystawianie do piersi, w szpitalu nikt nie nauczył mnie tego robić, więc bolało.

Byłam więc słaba fizycznie i jeszcze bardziej słaba psychicznie: ledwo się ruszałam, kompletnie martwił mnie połóg i ból, nie kochałam córki, nie chciałam jej karmić. Było źle. Nie wiedziałam co się dzieje.

To był baby blues. Tak prosty do zdiagnozowania a nikt na to nie wpadł. Tak łatwo mógł przejść w depresję poporodową. Jakimś fartem mnie ominął. Kiedy minął połóg, powoli zaczynałam do siebie dochodzić. Zaczynałam panować nad sytuacją. I z każdym dniem, z każdą godziną patrzyłam na swoją córkę i czułam to na co tyle czekałam. Miłość. Po trzech czy czterech tygodniach. I mimo, że moje ciało się zregenerowało, miłość przyszła i zaczęłam sobie radzić w roli matki, to były szkody, których nie mogłam naprawić. Trzy czy cztery tygodnie załamania po porodzie zniszczyło mi karmienie piersią do samego końca, nigdy nie udało mi się poprawić techniki i przyrostów.

Z drugą córką było trochę inaczej, bo bałam się, że nie pokocham jej tak jak pierwszej. Oczywiście dzięki wiedzy z poprzednich doświadczeń było mi o niebo łatwiej. Toteż miłość przyszła szybciej niż za pierwszym razem. Teraz wiem, że nigdy, NIGDY nie kochałam nikogo bardziej niż moje dzieci.

O swoich wątpliwościach wspominałam innym i wśród różnych reakcji brakowało mi wsparcia. Brakowało mi wiedzy i zrozumienia. Brakowało mi tego, żeby ktoś podszedł, poklepał po plecach i powiedział: nie jesteś sama, nie jesteś jedyna, są inne kobiety, które czują się tak jak ty. Brakowało stron w Internecie, na których ktoś opisałby swoje nieperfekcyjne macierzyństwo.

Dlatego napisałam ten post. Żeby ewentualne czytelniczki, które spotkało coś podobnego, wiedziały że nie są same, że nie powinny mieć wyrzutów sumienia, bo są najlepszymi matkami dla swoich dzieci. Bo to wszystko mija i miłość może przyjść z czasem. Nie muszą czuć się samotne i dziwne. Muszą jedynie pamiętać, że warto szukać pomocy. Jeśli w otoczeniu nie ma nikogo, kto by Cię zrozumiał - szukaj dalej, może psycholog? Położna? Doradca laktacyjny? Nie ma się czego wstydzić, bo im wcześniej się z tym uporasz, tym szybciej będziesz mogła cieszyć się macierzyństwem.


Komentarze

  1. Czuję jak bym czytała o sobie. Dziękuję

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja chyba mogłam powiedzieć że kocham córkę po 3-4 miesiącach. Po 6-7 że chyba(!) kocham ja niemniej niż faceta. Wciąż nie bardziej. 3 tygodnie to chyba całkiem nieźle ;)
    Tylko dla mnie było łatwiej, bo po porodzie czułam się świetnie (10 dni po poszłam na imprezę zostawiając córkę z jej tatą). Karmienie bolało z miesiąc ale potem już latwizna, do teraz (rok).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i mam najspokojniejsze i najlepiej śpiące dziecko o jakim slyszalam. Gdyby była normalna+ten mój brak miłości i trauma po porodzie, mogłoby się skończyć porządnym baby bluesem

      Usuń
    2. *trauma oczywiście psychiczna
      Chciałam jeszcze dodać że nie sądzę że nie kochanie dziecka jest jakimś problemem przez pierwsze miesiące. Może brzmię dla niektórych niedorzecznie ale jak mam kochać kogoś kogo nie znam? Teraz znam moją córkę i wiem że kocham. Wtedy nie. Nie widziałam w tym objawów baby bluesa.

      Usuń
    3. No właśnie u niektórych może to być przyjęte trochę bardziej naturalnie jak u Ciebie :) przynajmniej, niej ja sobie to tak tłumaczę. Ale ja chodziłam (jak już mogłam) przybita, zdołowana i w ogóle nie chciałam dotykać córki. To na pewno był baby blues, ale cieszę się, że nie depresja poporodowa :P

      Usuń
    4. No i w porównaniu do Twoich miesięcy to 3 tygodnie to prawie nic :) ale dla mnie to była wieczność, bo od początku na to czekałam i wpędzało mnie to w jeszcze większe poczucie winy.

      Usuń

Prześlij komentarz

Moje zdjęcie
Justyna Krzemień
Matka dwóch dziewczynek, absolwentka UMK w Toruniu, miłośniczka świętego spokoju, ciszy i dobrego humoru.